Tylko ona...

Bo z tymi Walentynkami to jest tak, że niezależnie od stanu skupienia nie za bardzo je lubię... No tak już mam... Czy jestem szczęśliwie zakochana i ledwo powstrzymuję motylki w brzuchu... Czy, a zdarzyło się i tak, jestem krótko po rozstaniu... no nie lubię tego kiczowatego, ociekającego pluszem i lateksem "święta".
A owszem, jest to jednakowoż okazja do odpicowania się jak stróż, zrobienia czegoś dobrego do jedzenia czy pójścia na jedzeniową łatwiznę (chyba niezaprzeczalnie mogę potwierdzić, że miłość do smacznego jedzenia to takie typowe pure love). Ale jest w tym wszystkim jakaś taka presja... Tak jak Sylwester- ma byc huczny, pijany i pełen błyskotek, tak i Walentynki mają być serduszkowe, lateksowo-seksualne i odwalone w szpilki i pończochy, chociaż uda się nie mieszczą a szpilki bujają jak szczudła.

Ale... samą miłość nawet nie chyba, a na pewno warto celebrować. I nie tylko raz do roku. Nie można jej zaplanować. Choćbyś łaził na setkę randek, to jak nie ma chemii to nie ma chemii i tyle (jak to mój P. mawia "musi być pierd***ięcie". No... coś w tym jest... ale żeby to było takie łatwe... Mój znajomy, jak sam stwierdził, zaczynając realizować projekt "żona" zarejestrował się na jakimś portalu, był chyba na 50 randkach (potem już umawiał jedna po drugiej), finalnie się ożenił... z "gorszą opcją" (jak sam, niestety, zwykł mawiać o swojej żonie)... No bo cóż, uparł się, że do trzydziestki to chcioł nie chcioł musi się ożenić i nie ma zmiłuj... Ostatnio gdy mieliśmy ze sobą kontakt, a mam jakiś dziwny dar do słuchania ludzkich, nawet bardzo intymnych spraw, planował jakby to zrobić, żeby mieć kochankę na boku, ale tak żeby nie wpaść... Kurtyna.

My kobiety mamy trochę tak, że każda z nas przechodzi przez etap przeglądania się i definiowania w męskich oczach. Pół biedy jak z tego wyrośnie. Gorzej, jak to trwa i trwa. Takie też mamy nieco społeczeństwo, że kobieta a w zasadzie kobiecy "sukces" definiowany jest przez posiadanie męża u boku. nawet nie po prostu mężczyzny, przy którym czuje się bezpiecznie, ale właśnie męża.
I znów aby była jasność- absolutnie nie jestem przeciwniczką instytucji małżeństwa! Ależ skąd! Ale raczej... zwolenniczką odpowiedzialności :) i szacunku. I poważnego podejścia do małżeństwa- a to nie jest magicznym zaklęciem, że wypowiedziane na ołtarzu czy w urzędzie, zmienia szarą rzeczywistość w bajkę...
No wręcz odwrotnie- miłość jest wtedy, gdy pomimo problemów, nieumalowanej paszczy, nerwów w pracy i krzyków "gdzie są moje skarpetki?" kochasz i tęsknisz nadal.
Bo najpiękniejsza sukienka kiedyś zostanie zdjęta (nie tylko po to, żeby uprawiać namiętny seks- czasem trzeba też założyć rękawiczki i wyczyścić kibel), koszula zmieni się w dres i nerwy przyniesione z pracy... a rachunki same się nie zapłacą i kolejka u lekarza nie zmaleje.

Kochajmy się zatem nie tylko od święta. Się- nawzajem ale i się-sami.

Komentarze