Jako wciąż młoda (miejsce na rechot) adeptka ars blogeris zerkam czasem na twórczość przedstawicieli tejże profesji.
Co niektórzy nawet publikują z tego książki, w tym momencie oczy świecą mi się jak kici wpatrzonej w lampki choinkowe. Niektórych czyta się z lekkością, inni wymagają absolutnego skupienia, jeszcze niektórym wydało się wyjąć zdania z mojej czachy.
I o ile każdego to jest poletko własne i jego sprawa, jaką narrację przyjmuje, o czym i czy w ogóle publikuje i że oczywiście jego zdanie jest najważniejsze i koniec kropka, to jednak jako czytelnik daję sobie prawo do własnej interpretacji a nawet doszukiwania się głębi (czyli "co poeta miał na myśli" pisząc, że niebo było niebieskie).
U moich "koleżanek po fachu" zauważyłam pewną tendencję. Może to jakaś moda, może forma terapii... W każdym razie zaraz po uzyskaniu rozwodu trzeba usilnie powtarzać, że jest to absolutnie coś najlepszego, najwspanialszego co można sobie zafundować. Żadne tam SPA, kariera, naturalnie że przecież nie małżeństwo... Rozwód! Trza go gloryfikować i palić świeczki na ołtarzu zajebistości! A dla podkręcenia nawet niepytanemu gdakać, że ślub był największym, pełnym niedojrzałości debilizmem. Ani słowa o tym, że przysięgę składałaś osobie, którą w tamtym momencie kochałaś i chciałaś z nią spędzić resztę życia. Ten ślub był największą farsą na tej półkuli przy znaczącym współudziale jakiegoś koczkodana odzianego w jarmarczny garniak! Tak trzeba mówić! I jeszcze kpiącym tonem oceniać śluby i wesela znajomych- wszak padło im na dekiel już całkiem, bo prędzej czy później i tak się rozwiodą. Więc moja ewentualna obecność w tym ważnych dla nich dniu niechże będzie wyrazem ironii, a podczas życzeń będę winszować spokojnego rozwodu. O, tak im powiem. Bo przecież skoro ja jestem po rozwodzie, który do przyjemnych nie należał, to dlaczego komuś ma się w związku ułożyć?
I tu dochodzę do "co poeta chciał powiedzieć". Jak stwierdziła kiedyś Margaret Thatcher "Z byciem ważnym jest jak z byciem damą. Jeśli musisz mówić ludziom, że jesteś ważny to znaczy, że nie jesteś".
Tak sobie dumam, że ten głośny krzyk "jestem taka szczęśliwa, że się rozwiodłam", "to najlepsze, co można zrobić", "fuck marriage" znalazłby zastosowanie do słów Żelaznej Damy. Serio jesteś taka szczęśliwa, że na każdym kroku musisz to werbalnie (co istotne) komunikować? Bo czytając część tekstów odbieram je jako wołanie o to właśnie partnerstwo, szlochanie "dlaczego to mi się nie udało" i obarczenie totalną winą za rozpad małżeństwa tego bydlaka. Bo przecież nie powiesz o nim "mój były mąż". Bo duma nie pozwala chyba stwierdzić, że cholera, coś nam nie wyszło. Najbardziej wyjdziesz z twarzą mówiąc, że ciebie dopadła pomroczność jasna a on był tyranem i bydlakiem od drugiej randki... Więc po co? Dla wspomnianej ironii? Dla zabawy? Mody? Lajków na fejsbuniu?
Skoro jest aż tak dobrze teraz, skoro dopiero teraz czujesz się wolna, piękna i seksowna, to po cholerę musisz to podkreślać? Bo ja, spotykając przeróżnych ludzi, nie muszę ich pytać o ich przeszłość czy nawet teraźniejszość. Od niektórych, niezależnie od stanu skupienia, to szczęście i zadowolenie z życia aż bije, tryska po oczach jak mandarynki zimą. Masz poczucie wyższości kpiąc z kogoś, kto właśnie przygotowuje się do swojego ślubu? Serio, aż taki wróżek z ciebie, że z pewnością większą niż góralska prognoza pogody wieszczysz koniec tego związku? Naprawdę twoja obecność na weselu jest tylko ironią?
Więc życzę ci z całego kasiowego serduszka szczęścia. Takiego, o którym nie musisz trąbić, bo po prostu je widać.
Co niektórzy nawet publikują z tego książki, w tym momencie oczy świecą mi się jak kici wpatrzonej w lampki choinkowe. Niektórych czyta się z lekkością, inni wymagają absolutnego skupienia, jeszcze niektórym wydało się wyjąć zdania z mojej czachy.
I o ile każdego to jest poletko własne i jego sprawa, jaką narrację przyjmuje, o czym i czy w ogóle publikuje i że oczywiście jego zdanie jest najważniejsze i koniec kropka, to jednak jako czytelnik daję sobie prawo do własnej interpretacji a nawet doszukiwania się głębi (czyli "co poeta miał na myśli" pisząc, że niebo było niebieskie).
U moich "koleżanek po fachu" zauważyłam pewną tendencję. Może to jakaś moda, może forma terapii... W każdym razie zaraz po uzyskaniu rozwodu trzeba usilnie powtarzać, że jest to absolutnie coś najlepszego, najwspanialszego co można sobie zafundować. Żadne tam SPA, kariera, naturalnie że przecież nie małżeństwo... Rozwód! Trza go gloryfikować i palić świeczki na ołtarzu zajebistości! A dla podkręcenia nawet niepytanemu gdakać, że ślub był największym, pełnym niedojrzałości debilizmem. Ani słowa o tym, że przysięgę składałaś osobie, którą w tamtym momencie kochałaś i chciałaś z nią spędzić resztę życia. Ten ślub był największą farsą na tej półkuli przy znaczącym współudziale jakiegoś koczkodana odzianego w jarmarczny garniak! Tak trzeba mówić! I jeszcze kpiącym tonem oceniać śluby i wesela znajomych- wszak padło im na dekiel już całkiem, bo prędzej czy później i tak się rozwiodą. Więc moja ewentualna obecność w tym ważnych dla nich dniu niechże będzie wyrazem ironii, a podczas życzeń będę winszować spokojnego rozwodu. O, tak im powiem. Bo przecież skoro ja jestem po rozwodzie, który do przyjemnych nie należał, to dlaczego komuś ma się w związku ułożyć?
I tu dochodzę do "co poeta chciał powiedzieć". Jak stwierdziła kiedyś Margaret Thatcher "Z byciem ważnym jest jak z byciem damą. Jeśli musisz mówić ludziom, że jesteś ważny to znaczy, że nie jesteś".
Tak sobie dumam, że ten głośny krzyk "jestem taka szczęśliwa, że się rozwiodłam", "to najlepsze, co można zrobić", "fuck marriage" znalazłby zastosowanie do słów Żelaznej Damy. Serio jesteś taka szczęśliwa, że na każdym kroku musisz to werbalnie (co istotne) komunikować? Bo czytając część tekstów odbieram je jako wołanie o to właśnie partnerstwo, szlochanie "dlaczego to mi się nie udało" i obarczenie totalną winą za rozpad małżeństwa tego bydlaka. Bo przecież nie powiesz o nim "mój były mąż". Bo duma nie pozwala chyba stwierdzić, że cholera, coś nam nie wyszło. Najbardziej wyjdziesz z twarzą mówiąc, że ciebie dopadła pomroczność jasna a on był tyranem i bydlakiem od drugiej randki... Więc po co? Dla wspomnianej ironii? Dla zabawy? Mody? Lajków na fejsbuniu?
Skoro jest aż tak dobrze teraz, skoro dopiero teraz czujesz się wolna, piękna i seksowna, to po cholerę musisz to podkreślać? Bo ja, spotykając przeróżnych ludzi, nie muszę ich pytać o ich przeszłość czy nawet teraźniejszość. Od niektórych, niezależnie od stanu skupienia, to szczęście i zadowolenie z życia aż bije, tryska po oczach jak mandarynki zimą. Masz poczucie wyższości kpiąc z kogoś, kto właśnie przygotowuje się do swojego ślubu? Serio, aż taki wróżek z ciebie, że z pewnością większą niż góralska prognoza pogody wieszczysz koniec tego związku? Naprawdę twoja obecność na weselu jest tylko ironią?
Więc życzę ci z całego kasiowego serduszka szczęścia. Takiego, o którym nie musisz trąbić, bo po prostu je widać.
Fajny wpis! Ciekawi mnie które blogerki wychwalają tak wszem i wobec pozytywy rozwodu. W moim odczuciu takie zdarzenie na pewno nie jest przyjemne, możliwe że z czasem zmienia sie podejście. Niemniej na samym początku rozwód to raczej nie jest nic przyjemnego.
OdpowiedzUsuńJedna z "ogólnopolskich", promowanych w social mediach blogerek w charakterystycznych okularach ;)
OdpowiedzUsuń